01-03-2019 eKurier | Kurier Plus
Warszawskie „Wyzwolenie” Anny Augustynowicz
Tylko naród się zgubił…
Artur D. LISKOWACKI
29 stycznia w Teatrze Polskim w Warszawie odbyła się premiera Wyzwolenia Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Anny Augustynowicz. Spektakl przygotowywany w ramach obchodów 100-lecia niepodległości oczekiwany był jednak przede wszystkim jako ważne wydarzenie artystyczne.
Scena, którą kieruje Andrzej Seweryn, ma coraz wyższą markę w stolicy, a przedstawienia szczecińskiej reżyserki od lat wzbudzają w Polsce wielkie zainteresowanie. Bo zawsze są bardzo współczesne. Bez publicystycznej dosłowności, ale tu i teraz, z głębokim nad tą współczesnością namysłem.
Tym razem dodatkowym sygnałem aktualności spektaklu, ale i związków z tradycją była zapowiedź, że ujrzymy w nim gościnnie Jerzego Trelę, pamiętnego Konrada w najgłośniejszej inscenizacji Wyzwolenia, ikonicznego do dziś spektaklu Konrada Swinarskiego na deskach Starego Teatru w Krakowie.
Nic dziwnego, że warszawska premiera stała się - zgodnie z oczekiwaniami - wydarzeniem. Ściągnęły tłumy, ale od razu też wzbudziła kontrowersje. Było uznanie dla rozpoznawalnego stylu, zachwyty nad wagą i powagą, ale i rezerwa.
Ciąg dalszy nastąpił
Piętnaście lat temu Anna Augustynowicz wyreżyserowała Wyzwolenie w Szczecinie. Spektakl trwał raptem godzinę (!), przebijał z niego dystans do wielkich słów i gestów, a ukazana na scenie Polska - bardzo współczesna, z kibicami w narodowych barwach na czele - jawiła się jako patriotyczna malowanka. Konrad, grany przez Grzegorza Falkowskiego, młody, chłodny, ale i zagubiony, nie umiał znaleźć sobie miejsca na tak „ustrojonej narodowej scenie".
Zaskoczył ten spektakl nawet tych, co znali „charakter pisma" Augustynowicz. Chwalono, doceniano. Ale w opiniach przeważał niedosyt. Interpretacyjny, emocjonalny. No bo tylko tyle? I o czym to?
A przecież tamto Wyzwolenie wpisywało się w swój czas, jak każde Wyzwolenie zresztą, bo zda się ono być odbiciem polskiej rzeczywistości. Świat wokół się zmienia, ale nie Polska. A nie my, Polacy.
Szczecińskie Wyzwolenie 2004 było zapowiedzią tego, co ówcześnie się w nas rodziło, wzbierało. Jeszcze wyhamowane rodzącą się europejskością, sympatycznie i niewinnie umajone narodowymi barwami, ale już strasznie sfałszowane, napompowane naszą złą energią.
Kiedy je sobie przypominam, widzę, że pamięta i sama Augustynowicz, odwołująca się doń w nowym Wyzwoleniu. Nie po to jednak, by powiedzieć nam: A nie mówiłam?
Ale warszawskie Wyzwolenie jest dopełnieniem rozpoczętego wtedy zdania; domknięciem procesu. Nie w teatrze, w nas samych. Tak, nie waham się użyć tej metafory, to domknięcie - trumny.
Katarynka z młynka
Jest jak u Wyspiańskiego: pusta scena, otwarta przestrzeń „wzdłuż i wszerz", czarna podłoga z białym kwadratem - ale też jak to u Augustynowicz: minimum dekoracji i rekwizytów; jeśli się pojawiają, to tylko w ważnej, przypisanej sobie roli. Kto widział szczecińskie Wyzwolenie, a później Akropolis, rozpozna: platformy na kółkach, wózki, a na nich postaci, pomnikowe i religijne figury, elementy narodowej rekwizytorni. Łącznie z obwoźną mogiłą, rozkopaną pryzmą piachu, w który wbita jest łopata.
Tak „stroi narodową scenę" Konrad - znów Grzegorz
...Pozostało jeszcze 80% treści
Pełna treść artykułu dostępna po zakupie
eKuriera
z dnia 01-03-2019